Dziś troszkę niepoprawnie o czym mówią wszyscy prywatnie,
ale nikt nie powie publicznie pod imieniem i nazwiskiem.
Dzisiejsze
studia straciły na wartości, wiem to ja, Ty, wiedzą to studenci, wykładowcy i
media.
Kiedyś pierwszy stopień naukowy znaczył coś o człowieku - drugi stopień
magister, tym było można się szczycić. Kiedyś „mgr” widniał na drzwiach
gabinetów, na wizytówkach, czasem tytułowało się tak magistrów. Dziś? Czasem
słyszymy to w aptekach, gdy starsza pani prosi o pomoc „Pani magister, coś na
xxxx, poproszę”, bądź widzimy to w placówkach rządowych – szkoły, urzędy
skarbowe itd… tytułują swoich podwładnych plakietkami przed drzwiami „mgr Jan
Kowalski” – o dziwo spotkałem się również z wpisem „lic. Anna Kowalska”. Teraz?
Nikt nie chce wpisywać tego w wizytówkach, bo to „passe”, zbyt popularne. Kiedyś
kończąc studia, do absolwenta walili się drzwiami i oknami pracodawcy. Kończąc
studia byłeś kimś! A dziś? Dziś to kolejny etap w edukacji. Obecnie utrzymuje
się tendencja iż studia pierwszego i drugiego stopnia to konieczność. Trzeba
mieć i koniec. Nie ważne, że nie chcesz tracić 5 lat, tylko iść do pracy po
szkole średniej, bo już znasz się na fachu, bo wiesz co chcesz... – oczywiście,
znajdziesz pracę, ale do awansu będzie potrzebny po kilku latach licencjat,
inżynier, a w końcu magister! Bo dziś pracodawcy chcą mieć wykształconą i
wykwalifikowaną kadrę – jakby studia wpływały na to drugie.
Jak więc to wpływa na szkolnictwo wyższe? Wypowiem się jak
to wygląda z perspektywy absolwenta- uczelni prywatnej i uniwersytetu (czołówka
polski w rankingach). Dziś wykładowcy nie wymagają, nie oczekują wiedzy... czasem
rzucą kolokwium, czasem coś zadadzą do przeczytania – po czym większość nie
ruszy tego, bo… po co? Bo są imprezy, bo trzeba iść do pracy, bo się nie chce…
Gdy trzeba coś przeczytać koniecznie, to larum podnosi się, gdy nie ma literatury
w internecie, gdy trzeba iść do biblioteki, aby znaleźć literaturę przedmiotu.
A co z pisaniem? Z pisaniem jeszcze gorzej, studenci chcą TYLKO pisać na
zaliczenie przedmiotu – nie ma mowy o napisaniu krótkiej pracy, jako forma
„pracy w domu”. Jeśli piszą to często plagiatują – a wykładowcy, jeśli są mili
„dopuszczają” to nie sprawdzając nigdzie nic, a plagiaty są często zwykłym
kopiuj wklej. Wobec czego poziom nauczania spada, bo wykładowca nie chce się
użerać z studentami, bo po prostu jest miły i nie chce robić problemów, bo np.
wie iż ponad połowa pracuje dla korporacji z elastycznymi godzinami pracy (o
zgrozo… to tylko tak ładnie brzmi)… Wykładowcy mniej wymagają, albo nie
wymagają nic na ocenę 3. Student przyzwyczaja się, przyzwyczajają się też
wykładowcy… czasem robią i po 8 terminów – tak były takie kwiatki na mojej
uczelni, teraz są to pedagodzy szkolni. Bądź rada wydziału dusi wykładowców, "dajcie
im skończyć…" bowiem dziś studia to biznes, im więcej studentów tym więcej kasy…
Jak to oddziałuje na studenta? Student wobec tego jest
strasznie rozkojarzony – aby nie powiedzieć, że ma wszystko w dupie. Idzie na
studia i STUDIUJE, bo musi. Pominę podejście i egzaminy, bo szkoda mi
klawiatury… ale poruszę inny aspekt. Idealny tego przykład to … to czas na
pisanie prac dyplomowych – lic, mgr… wtedy
pojawiają się wielkie oczy.
Pamiętam, gdy sam pisałem swój licencjat. Chodziłem od promotora
do promotora z tematyką, wstępnym tematem, zakresem, konspektem, a nawet
literaturą... Możecie mi wierzyć czy nie, ale większość robiła duże oczy i nie
podejmowała się bycia opiekunem, bo temat nie taki, bo zakres inny niż
macierzysty… itd. Itd. Nie wiedziałem co jest grane, myślałem różne rzeczy -,że
temat był bezsensu, że gadam 3 po 3 itd. Dopiero pod sam koniec uświadomił mnie
promotor, którego ostatecznie wybrałem, dlaczego tak było. Oczywiście po
uprzedniej blisko dwu godzinnej rozmowie o temacie – taką prowizoryczną obronę
miałem nie mając promotora :D. Wracając do tematu, większość wykładowców po
prostu była przekonana, że dam gotowca (!!!), bądź ktoś mi napisze prace
licencjacką, druga część potencjalnych opiekunów natomiast od lat daje listę tematów
i student „wybiera” temat z listy i działają dalej… bądź opiekun twierdził, że
nie podejmuje się zakresu z którego nie jest pewien. Szok i niedowierzanie?
Dziś to powszechne. A jak wyglądały zapisy moich znajomych? Umawiali się na
rozmowę i po kilku minutach (jeśli trafili na opiekuna, który nie dawał listy)
padało pytanie „o czym chce pan/i pisać?”, cisza i uniesienie ramion, bądź
bardziej arogancko „o pedagogice!/dzieciach/resocjalizacji”, wtedy często
opiekun chcąc ratować studenta pytał „a jakie ma pan/i zainteresowania naukowe?
Co panią interesuje” i znowu cisza… następnie „jakie ma pan/i hobby?” i tutaj
padała odpowiedź „nie mam”… wtedy wykładowca narzucał temat, bądź kierował.
Czy to tylko jednostkowe podejście? Może taka uczelnia? Otóż
niestety nie. Kończyłem kilka kierunków, na kilku uczelniach. Od prywatnych
szkół wyższych po uniwersytet – wszędzie to samo podejście. Dziś po prostu robi
się magisterki na potęgę. Po co? Jaki w tym cel, aby 50% społeczeństwa miało
magistra? Tego jeszcze nie wiem… A jak się dowiem to na pewno napiszę o tym
bloga. Jednak drogi czytelniku, martwi mnie jedna rzecz, czy czasem za 5 lat
nie będziemy mieć wysypu doktorów? Czy nie staniemy się państwem, gdzie wszyscy
mają doktorat? A może utworzymy nowe tytuły? Profesor będzie odpowiednikiem
doktora, a nad nim będą dwa, może trzy inne? Jak myślisz?
Pozdrawiam
AntyPedagog
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz