niedziela, 3 kwietnia 2016

Studia... Licencjat, Inżynier, Magister. Po co to wszystko?

Studia – studenci... temat rzeka.
Dziś troszkę niepoprawnie o czym mówią wszyscy prywatnie, ale nikt nie powie publicznie pod imieniem i nazwiskiem.
                Dzisiejsze studia straciły na wartości, wiem to ja, Ty, wiedzą to studenci, wykładowcy i media. 


Kiedyś pierwszy stopień naukowy znaczył coś o człowieku - drugi stopień magister, tym było można się szczycić. Kiedyś „mgr” widniał na drzwiach gabinetów, na wizytówkach, czasem tytułowało się tak magistrów. Dziś? Czasem słyszymy to w aptekach, gdy starsza pani prosi o pomoc „Pani magister, coś na xxxx, poproszę”, bądź widzimy to w placówkach rządowych – szkoły, urzędy skarbowe itd… tytułują swoich podwładnych plakietkami przed drzwiami „mgr Jan Kowalski” – o dziwo spotkałem się również z wpisem „lic. Anna Kowalska”. Teraz? Nikt nie chce wpisywać tego w wizytówkach, bo to „passe”, zbyt popularne. Kiedyś kończąc studia, do absolwenta walili się drzwiami i oknami pracodawcy. Kończąc studia byłeś kimś! A dziś? Dziś to kolejny etap w edukacji. Obecnie utrzymuje się tendencja iż studia pierwszego i drugiego stopnia to konieczność. Trzeba mieć i koniec. Nie ważne, że nie chcesz tracić 5 lat, tylko iść do pracy po szkole średniej, bo już znasz się na fachu, bo wiesz co chcesz... – oczywiście, znajdziesz pracę, ale do awansu będzie potrzebny po kilku latach licencjat, inżynier, a w końcu magister! Bo dziś pracodawcy chcą mieć wykształconą i wykwalifikowaną kadrę – jakby studia wpływały na to drugie. 



Jak więc to wpływa na szkolnictwo wyższe? Wypowiem się jak to wygląda z perspektywy absolwenta- uczelni prywatnej i uniwersytetu (czołówka polski w rankingach). Dziś wykładowcy nie wymagają, nie oczekują wiedzy... czasem rzucą kolokwium, czasem coś zadadzą do przeczytania – po czym większość nie ruszy tego, bo… po co? Bo są imprezy, bo trzeba iść do pracy, bo się nie chce… Gdy trzeba coś przeczytać koniecznie, to larum podnosi się, gdy nie ma literatury w internecie, gdy trzeba iść do biblioteki, aby znaleźć literaturę przedmiotu. A co z pisaniem? Z pisaniem jeszcze gorzej, studenci chcą TYLKO pisać na zaliczenie przedmiotu – nie ma mowy o napisaniu krótkiej pracy, jako forma „pracy w domu”. Jeśli piszą to często plagiatują – a wykładowcy, jeśli są mili „dopuszczają” to nie sprawdzając nigdzie nic, a plagiaty są często zwykłym kopiuj wklej. Wobec czego poziom nauczania spada, bo wykładowca nie chce się użerać z studentami, bo po prostu jest miły i nie chce robić problemów, bo np. wie iż ponad połowa pracuje dla korporacji z elastycznymi godzinami pracy (o zgrozo… to tylko tak ładnie brzmi)… Wykładowcy mniej wymagają, albo nie wymagają nic na ocenę 3. Student przyzwyczaja się, przyzwyczajają się też wykładowcy… czasem robią i po 8 terminów – tak były takie kwiatki na mojej uczelni, teraz są to pedagodzy szkolni. Bądź rada wydziału dusi wykładowców, "dajcie im skończyć…" bowiem dziś studia to biznes, im więcej studentów tym więcej kasy…

Jak to oddziałuje na studenta? Student wobec tego jest strasznie rozkojarzony – aby nie powiedzieć, że ma wszystko w dupie. Idzie na studia i STUDIUJE, bo musi. Pominę podejście i egzaminy, bo szkoda mi klawiatury… ale poruszę inny aspekt. Idealny tego przykład to … to czas na pisanie prac dyplomowych – lic, mgr… wtedy  pojawiają się wielkie oczy. 

Pamiętam, gdy sam pisałem swój licencjat. Chodziłem od promotora do promotora z tematyką, wstępnym tematem, zakresem, konspektem, a nawet literaturą... Możecie mi wierzyć czy nie, ale większość robiła duże oczy i nie podejmowała się bycia opiekunem, bo temat nie taki, bo zakres inny niż macierzysty… itd. Itd. Nie wiedziałem co jest grane, myślałem różne rzeczy -,że temat był bezsensu, że gadam 3 po 3 itd. Dopiero pod sam koniec uświadomił mnie promotor, którego ostatecznie wybrałem, dlaczego tak było. Oczywiście po uprzedniej blisko dwu godzinnej rozmowie o temacie – taką prowizoryczną obronę miałem nie mając promotora :D. Wracając do tematu, większość wykładowców po prostu była przekonana, że dam gotowca (!!!), bądź ktoś mi napisze prace licencjacką, druga część potencjalnych opiekunów natomiast od lat daje listę tematów i student „wybiera” temat z listy i działają dalej… bądź opiekun twierdził, że nie podejmuje się zakresu z którego nie jest pewien. Szok i niedowierzanie? Dziś to powszechne. A jak wyglądały zapisy moich znajomych? Umawiali się na rozmowę i po kilku minutach (jeśli trafili na opiekuna, który nie dawał listy) padało pytanie „o czym chce pan/i pisać?”, cisza i uniesienie ramion, bądź bardziej arogancko „o pedagogice!/dzieciach/resocjalizacji”, wtedy często opiekun chcąc ratować studenta pytał „a jakie ma pan/i zainteresowania naukowe? Co panią interesuje” i znowu cisza… następnie „jakie ma pan/i hobby?” i tutaj padała odpowiedź „nie mam”… wtedy wykładowca narzucał temat, bądź kierował.

Czy to tylko jednostkowe podejście? Może taka uczelnia? Otóż niestety nie. Kończyłem kilka kierunków, na kilku uczelniach. Od prywatnych szkół wyższych po uniwersytet – wszędzie to samo podejście. Dziś po prostu robi się magisterki na potęgę. Po co? Jaki w tym cel, aby 50% społeczeństwa miało magistra? Tego jeszcze nie wiem… A jak się dowiem to na pewno napiszę o tym bloga. Jednak drogi czytelniku, martwi mnie jedna rzecz, czy czasem za 5 lat nie będziemy mieć wysypu doktorów? Czy nie staniemy się państwem, gdzie wszyscy mają doktorat? A może utworzymy nowe tytuły? Profesor będzie odpowiednikiem doktora, a nad nim będą dwa, może trzy inne? Jak myślisz?
Pozdrawiam
AntyPedagog

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz